środa, 31 sierpnia 2011

W górach jest wszystko, co kocham... Część 1 - Munții Apuseni

Munții Apuseni

Hoł hoł hoł – odkurzam starego bloga i wracam z mnóstwem nowości ;) Zaczynamy dziś serię górską – ostatnie tygodnie minęły pod znakiem zapierających dech w piersiach rumuńskich gór – wiec zaczynamy :D

Odcinek 1 – Góry Apuseni, Masyw Bihor, Padis

3 tyg temu (albo nawet i wcześniej) zdecydowaliśmy się wyruszyć na podbój najbliższych nam gór – Apuseni czyli Karpat Zachodniorumuńskich, których najwyższą częścią jest Masyw Bihor-  1848 m n.p.m. (Curcubăta). Na mapie nie wyglądały na specjalnie oddalone od Cluj, na bazę noclegową wybraliśmy Padis, miejscowość na pięknym płaskowyżu o tej samej nazwie, słynącym z najpiękniejszych w Europie form krasowych, zwany często „królestwem karpackiego krasu”.  Po pracy w piątek wyruszyliśmy w stronę Padis, po drodze zaplanowaliśmy odwiedzić też wodospady w Rachitele. No i zaczęło się :D Po zjechaniu z drogi krajowej na drogi lokalne okazało się, że 10 km/h to max prędkość z jaką da się tam poruszać. Ale to i tak nie było najgorsze, co nas miało spotkać! W Rachitele obejrzeliśmy piękny wodospad ale ponieważ zaczęło się już ściemniać, wyruszyliśmy w dalszą drogę. Kolejne kilkadziesiąt kilometrów to był prawdziwy koszmar. Brak drogi asfaltowej, wszędzie kamienie, a właściwie głazy, dziury, kałuże. Do tego po kilku dobrych kilku godzinach, koło 23, jadąc polną drogą przez las, zaczęliśmy mijać ciężarówki z drewnem. Najciekawsze było, gdy znaleźliśmy się między dwiema ciężarówkami, na środku strumyku płynącego przez środek drogi szerokiej na jeden samochód osobowy – wymijanie trwało z 30 min i mogliśmy ruszyć w dalszą drogę. Na kierunkowskazie - Padis – 10 km. Jedziemy pół godziny i co? Padis – 9 km! Płakać się już każdemu chciało, choć i tak to biedna Paula jako kierowca najwięcej się wydenerwowała w tej całej podróży. Do Padis dotarliśmy koło północy, jakoś odnaleźliśmy dziki kemping i rozbiliśmy namiot. Rano okazało się dopiero, w jak pięknym miejscu jesteśmy. Koło naszego namiotu pasły się krówki, kawałek w dół płynął strumyk – tylko obok nas rozbili się głośni, młodzi Rumunii ale chyba nikomu to nie przeszkadzało po takiej podróży. 




Z samego rana w sobotę wyruszyliśmy w naszą pierwszą trasę – do ogromnego zapadliska Cetăţile Ponorului, zwanego po polsku Twierdzą Ponoru (tak Tolkienem zaleciało, prawda?). Trasa prowadzi przez piękną polanę Ponor, przeciętą strumieniem o tej samej nazwie. Tak sielsko, anielsko tam. 





Napotkaliśmy nawet śliczne stadko owieczek :)


Wapienne podłoże nie jest w stanie wchłonąć całej wody z potoku wiec tworzą się jeziora.
 
Dochodzimy wreszcie do naszego celu - Cetăţile Ponorului to ogromne zapadlisko, największy w Europie portal jaskiniowy – wysoki na 74 m, prowadzący do jaskini, w której płynie podziemna rzeka.

Zejście ubezpieczone jest metalowymi drabinkami, linami i łańcuchami. 

Po prawej stronie ścieżki płynie górski potok, tworząc piękne kaskady – trzeba go przekroczyć, żeby zejść do jaskini. 
Nie jest to proste, gdy stan wody jest wysoki – a tak było tym razem, padało przez kilka wcześniejszych dni. 
Woda lodowata i rwąca, na szczęście przeprawa się udała i wyruszyliśmy szukać wejścia do jaskini.
Za nami przyszła grupa Węgrów, którzy pokazali nam małe wejście miedzy skałami – podzieliśmy się na dwie grupy (niestety mieliśmy tylko jedną latarkę czołówkę).
Paula z Mateuszem poszli na pierwszy ogień, dołączając się do węgierskiej grupy. Przez godzinę czekając na ich powrót straszliwie zmarzliśmy, ale za to udało się zrobić fajne zdjęcia.

Gdy wrócili okazało się, że przez całą długość jaskini płynie rzeka i trzeba iść po kolana w wodzie. Do tego nie jest to takie proste i możemy sami sobie nie dać rady. Wobec tego zdecydowaliśmy, że jaskinia Ponorului pozostanie przez nas niezdobyta i poczeka na nasz kolejny przyjazd (a on na pewno nastąpi!). Po obiedzie (kanapki z masłem orzechowym :D) wyruszyliśmy w drogę powrotną inną trasą. Załapaliśmy się jeszcze wieczorem na ciepłą zupkę z kuleczkami ryżowo-mięsnymi (ciorba de perişoare ) i rumuńskie mici czyli mięso mielone w kształcie kiełbasek.
Heh, wokół naszego namiotu i wszędzie na polu namiotowym (właściwie to nie wiadomo czy to było pole namiotowe ale w Rumunii można rozbijać się wszędzie, chyba że jest to wyraźnie zabronione – cudowny kraj, prawda?) pasły się krówki :D Myśleliśmy nawet o wydojeniu którejś, ale okazało się ze nikt z nas nie jest wystarczająco doświadczony w tej dziedzinie ;) Lokalny strumyk stał się naszą kuchnią, łazienką i lodówką – chłopcy chłodzili w nim piwo.Tak minęła sobota, dzień pierwszy.
W Niedziele zdecydowaliśmy się na Cetăţile Rădesei – czyli kolejna jaskinia. Rano porozmawiałyśmy z bardzo sympatyczną panią na kempingu, która świetnie mówiła po angielsku i dobrze znała te rejony wiec nam dała trochę wskazówek i w drogę! Szlak ładny, łagodny.

Jaskinia całkiem inna niż Ponorului – zejście o wiele prostsze, wejście przestronne, korytarz wysoki. Przejście nie należało do trudnych choć bez wystarczającej ilości latarek trzeba było uważać. Wyjście za to było bardziej ekscytujące :D Ale widzieliśmy schodzące tamtędy dzieciaki (w Rumunii dzieci nie są absolutnie wychowywane „pod kloszem”) – czyli jednak nie było aż tak źle ;)

 
Za jaskinią postanowiliśmy iść inną trasą niż przyszliśmy, żeby już nie przechodzić przez jaskinię drugi raz. Okazało się, ze trasa, którą wymyśliliśmy, biegnie wzdłuż potoku – rzeki. Początkowo szło się całkiem nieźle, brzegiem, piękne widoki, kaskady. Niestety niedługo po tym brzeg zrobił się bardzo śliski – pierwszą ofiarą był Mateusz. Umierałyśmy z Paulą ze śmiechu, po czym po paru metrach ona też wykąpała się w rzece. Ludzi idący za nami zawrócili, ale my stwierdziliśmy, ze ściągamy buty i idziemy rzeką (nie wiem kto wpadł na tak głupi pomysł :P). Jak nietrudno się domyślić, dno rzeki było tak samo śliskie i każdy krok kończył się zachwianiem i często upadkiem. Jakoś się udało przekroczyć rzekę. Paula idąc pierwsza stwierdziła, ze sprawdzi, co jest dalej. W pewnym momencie tak się poślizgnęła, że straciła równowagę i nie mogła się zatrzymać. Na szczęście rzeka płytka, szybko udało jej się czegoś chwycić i zatrzymać przy jakiejś skale. Tylko co dalej? Akcja ratunkowo zakładała nawet rzucanie liny, ale obyło się bez tego – choć łatwo nie było.


Tak wiec, przemoczeni, poobijani wróciliśmy do swojego obozowiska. Teraz tylko droga powrotna i łóżeczko :D
 No i krówki po dzodze:

Niestety, zakładane 3 godziny powrotu zamknęły się w sześciu – choć wybraliśmy o niebo lepszą drogę, tyle że górską z serpentynami – w domu byliśmy o północy. Ale warto było!

1 komentarz: