sobota, 8 października 2011

W górach jest wszystko, co kocham... Część 3 - Munții Rodnei


Ostatni dni sierpnia minęły po znakiem polskiego najazdu na Cluj – odwiedzili nas Natalia z braćmi i Pati z Marcinem. W weekend wybraliśmy się w piękne góry na pograniczu Maramuresz i Transywlanii. 

 Munții Rodnei
Wyprawę rozpoczęliśmy w piątek wieczorem udając się do miejscowości Borşa, do której dotarliśmy po dłuuugiej drodze ok. 22. Wtedy pojawił się problem – gdzie rozbić namiot? Po drodze nie mijaliśmy żadnego dogodnego miejsca na dziki kemping, za miasteczko nie było sensu daleko jechać bo też nie wiadomo czy znalazło by się coś odpowiedniego pod namiot. Zatrzymaliśmy się pod sklepem, zostałam wytypowana jako ofiara, poszłam. Zagdałam do chłopaka stojącego w kolejce czy nie zna tu jakiegoś kempingu albo miejsca pod namiot. Przejął się troche i łamanym angielskim odpowiedział, że już trochę późno szukać kempingu więc może hostel. Oburzyłam się trochę myśląc, że pewnie nas chce zedrzeć z kasy i powiedziałam ze mamy namiot i chcemy w nim spać. Przejął się jeszcze bardziej, wyszedł do czekających w samochodzie znajomych (samochód na włoskich numerach rejestracyjnych – ale to całkiem normalnie w Rumunii), pogadali trochę i powiedział, żebym chwile poczekała. Zrobił zakupy, wsiadł do samochodu i każde nam jechać za nim. Droga była jaka była, odbiliśmy trochę od centrum wsi i po chwili zatrzymaliśmy się pod domem z napisem „camping”. Nasz kolega wyszedł z samochodu, poszedł do właścicieli (na szczęście ich nie obudził) – okazali się bardzo mili i za całkiem rozsądną cenę pozwoli nam się rozbić pod domem. Łazienka, prysznic, ciepła woda. Nie przywykłyśmy do takich standardów - ale niech będzie :D

Rano wyruszyliśmy na najwyższy szczyt Gór Rodniańskich, nazywanych w języku polskim, ze względu na charakter rzeźby, Alpami Rodniańskimi – choć wydaje mi się to określenie trochę na wyrost, spotyka się tu roślinność subalpejską. Jest to najwyższe pasmo Karpat Wschodnich leżące na granicy Maramuresz i Siedmiogrodu.
Nasz pierwszy cel - Pietrosul (2303 m n.p.m.), najwyższy szczyt pasma. Szlak zaczynał się na drodze przy naszym kempingu, biegł drogą dojazdową do zabudować ok. 2 km i łagodnie wchodził na południe od Borşy w Rodniański Park Narodowy z coraz mniej licznymi zabudowaniami.


Ponieważ Borşa położona jest na wysokości 665 m.n.p.m., do wejścia na szczyt potrzeba aż 1638 m! Trasa biegnie cały czas pod górę, tylko z krótkimi odcinkami trawersowymi. 


Mozolna, ale nieszczególnie uciążliwa – aż na wysokość 1760 m.n.p.m., gdzie znajduje się stacja meteorologiczna (w której w podbramkowej sytuacji można przenocować), można dojechać samochodem – tzn. Nie każdy może bo to park narodowy, ale widzieliśmy na trasie jednego 4x4 (pewnie należącego do panów meteorologów :P). 



Charakterystyczne dla tych gór są ogromne i cudowne w smaku jagody – rosły wszędzie, niestety zajęte ich zjadaniem nie zrobiłyśmy żadnego zdjęcia polan całych pokrytych ciemnofioletowymi kuleczkami :) Raj na ziemi! 

Dość długo szlak biegnie lasem, który potem przechodzi w kosodrzewinę a na końcu, po minięciu stacji i jeziorka, trzeba się wspinać zygzakowatym szlakiem, prowadzącym na grzbiet Rodnianów. Widoki są oszałamiające!





 
Z grzbietu na najwyższy szczyt jest jeszcze ok. 15 min marszu. Pietrosul to dość ciekawe miejsce: brak żadnego oznaczenia szczytu, a do tego rozwalający się metalowy budynek.
Mimo to warto bo widoki są piękne (jeżeli oczywiście akurat nie zasłania ich mgła lub chmury :P).


Niedaleko szczytu oczywiście obiadek – niezastąpiony w górach pasztet (chyba nie będę mogła na niego spojrzeć nie będąc w górach :D) papryka, pomidorki. Warto było to targać ponad półtora tysiąca metrów w górę :D Powrót w dół to przede wszystkim jagody – gubiłyśmy szlak średnio raz na 15 min, na końcu naszej trasy miałyśmy sine usta – no i dotarłyśmy na kemping godzinę za całą nie-jagodową resztą. No i jeszcze po drodze kąpiel w super zimnym jeziorku górskim ;)
 
 Kolejny nocleg na kempingu, wieczorem grill i winko – a potem krótka noc i rano w drogę, w stronę szczytu Ineu (2279 m n.p.m) – drugi najwyższy szczyt Gór Rodniańskich. Opcji wyjścia na szczyt jest wiele, my po kilku konsultacjach z lokalnymi decydujemy się znaleźć miejscowość Lala, której oczywiście nie ma na mapie i stamtąd wyruszyć. Jedziemy jedziemy, widzimy miejscowego, zatrzymujemy się i pytamy o Lalę. Ten na widok naszego samochodu się uśmiecha i mówi po polsku: „prosto i w prawo” :D Do dziś nie wiemy skąd znajomość polskiego na takim odludziu ;) Zostawiamy samochód przed wjazdem na polną drogę i dalej postanawiamy ruszyć „z buta”.
 Najpierw kilka kilometrów polną drogą przez las, potem trochę potokiem, polankami, znowu lasem.

Jaka odmiana w stosunku do wczorajszej trasy :) Niedaleko od szczytu spotkaliśmy grupę Polaków z Gdańska, podróżowali już po Rodnianach kilka dni i właśnie kończyli swoją wyprawę. Jak się okazało, jedna z dziewczyn to przyszła Erasmuska w Cluj. Jaki ten świat mały! Zresztą, spotkać Polaków w rumuńskich górach to żaden wyczyn – nasi rodacy kochają góry (choć nie mamy ich znowu tak wiele), plecak, namiot. Są też Czesi, trochę Słowaków, Niemców. Rumunii też się zdarzają :) 


No i kolejny piękny szczyt. Droga powrotna to podziwianie gór brązowych od spalonej słońcem trawy i oczywiście jagody. Jak tam musi być pięknie na jesieni!
 

A potem powrót do domku – kolejny udany weekend, ciekawie kiedy dobra, pogodowa passa się skończy – miejmy nadzieję ze dopiero gdy stąd wyjedziemy :D